wtorek, 25 marca 2008

Pakistan!!! - Zindabar!!!

O Pakistanie kraza rozne opinie. Jedna gloszona, przez osoby, ktore kraj ten znaja jedynie z mediow i wizyte tu uwazaja za niebezpieczna i ryzykowna, oraz osoby, ktore Pakistan zwiedzily a panstwo to uwazaja za najciekawsze i najbardziej goscinne, w ktorym kiedykolwiek byli. Jest jeszcze trzecia grupa, o ktorej tu nie wspomnimy... :) My jak zwykle nastawilismy sie pozytywnie i juz od samego przekroczenia granicy bylismy w tym nastawieniu utwierdzani. Pierwsza napotkana atrakcja byla ceremonia zamkniecia granicy pomiedzy dwoma zwasnionymi krajami. Aby obejrzec spektakl zasiedlismy z kilkusetosobowa grupa pakistanczykow na trybunie, po stronie indyjskiej zebralo sie kilka tysiecy gapiow. Proces zamkniecia granicy wyglada bardzo komicznie. Najpierw dwoch wodzirejow z flagami biega przed trybuna rozgrzewajac publicznosc okrzykami "Pakistan zindabar!!!" ("niech zyje Pakistan"). Z obu stron granicy rozbrzmiewa miejscowa muzyka, jedni probuja zagluszyc drugich. Po kilkunastu minutach i odegraniu hymnow do akcji wkraczaja zolnierze. Poruszaja sie niczym w skeczu Monty Pythona "Ministerstwo dziwnych krokow". Przybierajac wrogie postawy spogladaja z nienawiscia na swoich odpowiednikow zza granicy. Punktem kuluminacyjnym jest opuszczenie flag i zamkniecie bram, wszystko to w atmosferze meczu pilkarskiego.

Po zakonczeniu spektaklu udzielilismy wywiadu pakistanskiej telewizji AAG (jesli ktos posiada dekoder i magnetowid video prosimy o nagranie i podeslanie kasety). Juz po kilku godzinach w Pakistanie znalezlismy sie w policyjnym radiowozie. Niczego nie przeskrobalismy - policjanci podrzucili nas na przystanek autobusowy i kupili bilety do Lahore. Bylo to zwiastunem nadciagajacej fali pomocy, serdecznosci i goscinnosci ze strony pakistanskiego narodu dla piatki polskich tulaczy. W samym Lahore najwieksze wrazenie wywarl na nas Bahadshai Mosque (Czerwony Meczet) ze znakomita akustyka i piekna architektura. Mironowi nie bylo dane zwiedzac miasta, dopadla go "zemsta Montezumy" choroba, ktora objawia sie dwuwymiarowym stolcem oddawanym mimowolnie i nazbyt czesto.

Jadac do Islamabadu poznalismy grupe sympatycznych pakistanczykow. Jeden z nich podarowal nam miejscowa karte telefoniczna SIM. Dawca karty okazal sie dosc uciazliwy i wylewny. Dzwonil co dziesiec minut z pytaniem co robimy, jak sie mamy i gdzie jestesmy, pisal smsy ze nas kocha i teskni bardzo. Prosil bysmy nigdy o nim nie zapomnieli. Naszym glownym celem w Islamabadzie, bylo wyrobienie wizy do Iranu, jednak przy okazji postanowilismy cos pozwiedzac. Po nieudanych poszukiwaniach starowki (Islamabad ma tylko 60 lat). Udalismy sie do najwiekszego na swiecie Meczet Krola Fajsala. Meczet moze i najwiekszy (miesci 100000 wiernych), lecz z pewnoscia nie najladniejszy.

Ze stolicy udalismy sie na polnoc w gory Karakorum. Przypomniec nalezy, ze sa to drugie po Himalajach gory swiata, ze slynnym Nanga Parbat i jeszcze slynniejszym K2 (8611m). Od razu przyznamy sie, ze na zaden z osmiotysiecznikow nie weszlismy ze wzgledu na brak odpowiedniej ilosci kanapek, termosu z ciepla herbata i kaleson. Po 18sto godzinnej podrozy autobusem dotarlismy do malowniczego Gilgitu. Juz pierwszego dnia poznalismy bardzo milego pana Mahmeda, ktory najpierw zaprosil nas na herbate, nastepnie zawiozl do swojej rodzimej wioski Sakwar. Nasz nowo poznany przyjaciel przedstawil nas wszystkim z wioski i zaprosil na ciorbe czyli miejscowy rosol. Nastepnego dnia wybralismy sie z naszym nowym kolega w gory. Wycieczka byla bardzo ciekawa - zaobserwowalismy piec lawin snieznych i wywolalismy kilkanascie skalnych. Po powrocie z gor zostalismy zaproszeni do domu Mahmeta na obiad, skosztowalismy tradycyjnych potraw pakistanskich oraz herbaty z mlekiem i dodatkiem soli. My sami poczestowalismy go topionym serkiem i zachecilismy do wypicia herbaty w stylu europejskim. Zarowno jedno jak i drugie wywolalo wstret na jego twarzy. Na scianie goscinnego pokoju wisial pluszowy sw. Mikolaj. Postanowilismy wytlumaczyc znaczenie maskotki naszemu muzulmanskiemu druhowi. Kiedy wskazujac na pluszaka wyjasnialismy, ze w grudniu przynosi on prezenty i kladzie je pod iglastymi drzewami znajdujacymi sie w naszych domach, nasz gospodarz spojrzal na nas jak na kretynow opowiadajacych dyrdymaly. Rano zostalismy odwiezieni do Gilgitu, skad udalismy sie do Passu. Zamieszkalismy tam w hotelu polozonym na wysokosci 2450m n.p.m. Stesknieni za polska kuchnia przygotowalismy sobie pyszny obiad. Dla rzadnych kulinarnych wrazen podajemy przepis na "Karakorum Passu extra diner":


porcja dla 5-ciu osob


skladniki:


ziemniaki 2,5kg

jaja kurze szt. 16

cebula ogrodowa zwykla 1kg

maslo jacze 250gr

sol i pieprz


sposob przygotowania:


ziemniaki obrac i wrzucic do osolonej uprzednio wody,
gotowac w szybkowarze 10 min., cebule obrac pokroic w talary i wrzucic na rozgrzany tluszcz jaczy, woda polewac co by nie przywarlo a kolor zlocisty mialo, pozbawione skorup jaja wrzucic na patelke (UWAGA nie mieszac),trzymac jajka do momentu zciecia sie bialek, osolic i dopieprzyc do smaku, ziemniaki odcedzic, cebule i jajka zdjac z patelni, podawac na wczesniej umytych i wyparzonych talerzach plaskich


czas przygotowania 20-25min


koszt 180 rupii pakistanskich


smacznego


Jednak naszym celem nie bylo przyzadzanie potraw tylko zetkniecie sie jezyk w jezor z lodowcem "Passu". Lodowie okazal sie piekny, lecz bardzo surowy i niegoscinny, osuwajacy sie pod nogami material morenowy, spadajace bryly lodu, pedzace wody roztopowe i inne niebezpieczenstwa skomplikowaly nasza lodowa eskapade, czyniac ja jednak bardzo pouczajaca. Kolejnego dnia czerwona oldshoolowa toyota land cruiser zawiozla nas do Karimabadu. Miasteczka znajdujacego sie na pograniczu chinsko-afgansko-pakistanskim. Odwiedzilismy tu pobliskie wioski, osmiuset letni fort Baltit, oraz lodowiec Ultar. Niepodejmujemy sie proby opisania widokow i wrazen gdyz slow by nam zabraklo. Zauwazylismy spore roznice miedzy najbardziej na polnoc wysunietymi rejonami Pakistanu, a reszta kraju. Podejscie do Islamu jest tutaj duzo bardziej liberalne, o wiele czesciej mozna spotkac kobiete na ulicy, zobaczyc jej twarz, a czasem nawet porozmawiac. Udalo nam sie tutaj zasmakowac lokalnie wyrabianego wina, co w pozostalej czesci kraju byloby malo prawdopodobne.

Swieta Wielkanocne spedzilismy w Dassu (nie mylic z Passu do cholery) polozonym nad Indusem. Wiosenna aura sprzyjala swiatecznemu nastrojowi. Wielkanocny poranek podobnie jak w milionach polskich domow zasiedlismy do swiatecznego sniadania. Stol wrecz uginal sie od jaj na twardo i na miekko, kabanosow zabranych w grudniu z Polski (dzieki Pinia), swiezych pomidorow, wiosennego szczypiorku, babeczek prawie wielkanocnych, prawie chleba (chapatti), dwoch rurek z kremem, 3 jablek, ciasteczek orzechowych i garsci cukierkow kokosowych. Prawdziwym przysmakiem okazalo sie smazone na glebokim oleju zageszczone mleko o dzwiecznej nazwie "Jellybeans" (zgaga murowana). Reszte swiatecznego popoludnia spedzilismy grajac w karty na hotelowym dachu. Wieczorem korzystajac z zaproszenia geologow z Uniwersytetu w Lahore udalismy sie w rejon ich badan. Naukowcy przedstawili nam przebieg prac prowadzonych w celu zlokalizowania miejsca pod budowe tam (odstrzaly skal, odwierty w dnie rzeki, instalacja aparatury do pomiarow ruchow sejsmicznych).

Ze wzgledu na przedluzajacy sie czas oczekiwania na wize iranska zmuszeni bylismy przedluzyc wize pakistanska. W tym celu w lany poniedzialek udalismy sie do lokalnego biura imigracyjnego. Pomimo wczesniejszych zapewnien, iz kazde takie biuro zalatwi sprawe od reki okazalo sie, ze jest inaczej. Biuro w Dassu nie posiadalo sily sprawczej, a zaaferowany sprawa urzednik postanowil nam pomoc. Nasz problem przedstawil komendantowi miejscowej policji, ktory nakazal udac sie nam do stolicy. Podroz nie byla by niczym nadzwyczajnym gdyby nie fakt, ze odbyla sie pod eskorta uzbrojonych w karabiny policjantow. 450km dzielacych nas od Islamabadu pokonalismy 13-stoma policyjnymi pickupami (Toyoty Hillux). Przemieszczalismy sie od komendy do komendy, gdzie przesiadalismy sie do kolejnych radiowozow. Podroz umilaly nam policyjne sygnaly swietlno-dzwiekowe. Po dwunastu godzinach w towarzystwie uzbrojonych po zeby strozow prawa osiagnelismy cel. Zmeczeni i nie do konca rozumiejacy cale zamieszanie udalismy sie do hotelu.

5 komentarzy:

gosia pisze...

dziekuje za kartke chlopaki :-) a wasy - pierwsza klasa ;-)
pozdrawiam :*
gp

kasia armatynska pisze...

obiecalam ze skomentuje to komentuje: nigdy nie wiem co napisac po przeczytaniu kolejnej porcji relacji z dalekiej Azji bo poprostu mi dech w piersi zapiera. co do wasow, to teraz wygladacie jak potomkowie Czyngis-Chana. a nie wiem czy wiecie ze, Legenda głosi, że Czyngis wyszedł z łona matki, trzymając w dłoni krwawy skrzep, co tłumaczono jako znak zwycięstwa. heheh. trzymam za Was kciuki i czekam w Europie.

Unknown pisze...

Wróciliscie?
bo się zmartwiłam ta datą 25 marca...
anonimowa wielbicielka ;)

khanga pisze...

Fantastyczny blog, gratuluję :)

Unknown pisze...

wrocilismy wrocilismy :), postaramy sie opisac przygody z dalszego pobytu w Pakistanie, z Iranu i podróży powrotnej do Polski :)

pzdr Baszan