Po halasliwych Chinach wjechalismy do Laosu. Poczulismy sie jak mrowki, ktore zamienily gwarne mrowisko na spokojny domek slimaka. Chinski jazgot, krzyki, huki i inne halasy zamienily sie w gwiezdny pyl.
Pierwszym przystankiem na naszej laotanskiej drodze bylo Luang Nam Tha.
Po przyjezdzie udalismy sie na przejazdzke rowerowa, odwiedzajac kilka bambusowych wiosek. Z poczatku lagodna trasa prowadzaca przez malownicze wioski zmienila sie w istne pieklo. Ponad 10-cio kilometrowy podjazd, a wlasciwie prowadzenia rowerow od cienia do cienia po spalonej sloncem drodze dalo sie nam we znaki. Niewielkie zapasy wody drastycznie sie skonczyly. Wokol byla tylko dzungla i nieoswojone owady. Nagle ku naszej radosci na jednym ze wzgorz ujrzelismy bambusowe chaty pokryte palmowymi liscmi. Wioska - pomyslelismy. Po dotarciu okazalo sie, ze byla to wioska ze sladami ludzkiej bytnosci pozostawionymi w przeszlosci, ktore przetrwaly do terazniejszosci, a zatem nie sprawily nam radosci, niezapewniajac nam w ustach wilgotnosci, a w brzuszkach sytosci. Po kwadransie w opuszczonej wiosce nasz instynkt samozachowawczy nakazal nam isc dalej. Instynkt nie zawiodl. Po 10 minutach dotarlismy do wioski, w ktorej otoczeni zostalismy wianuszkiem dzieci. Dostalismy wode i kupilismy butelke piwa, jednak do samej wioski nie wjechalismy, gdyz byla ona objeta programem O.W.L.P.B. (Ochrony Wiosek Laotanskich Przed Bialymi). Ochrona ta ma na celu zachowanie odrebnosci kulturowej. Po chwili odpoczynku i obserwacji wioski z daleka udalismy sie w droge powrotna wzniecajac tumany czerwonego pylu.
Kolejny dzien rozpoczelismy w poszerzonym skladzie (dolaczyly Majorka i Foka - kolezanki Sebaki z Isle of Man). Wypozyczylismy 4 motory i jezdzilismy po dwie osoby na jednym, czyli parami. Jezdzilismy po okolicznych wioskach, zwiedzalismy wodospady, drogi momentami przypominaly terenowe trasy rajdowe (bylo naprawde bezpiecznie inaczej niebezpiecznie). Baszan stracil powietrze w tylnym kole, ale na szczescie tylko na dole. Pobliski wulkanizator odniosl zawodowy sukces, za pomoca swych niesamowitych narzedzi i umiejetnosci. Jezdzilismy od zmierzchu do switu, z tym ze odwrotnie. Dzien zakonczyl sie prawie jak zwykle, zabawa w guest housie w kolko graniaste, starego zlego niedzwiedzia mocno spiacego i w chowanego. Zabawe przerwal nagly harmider - to Sebaka biegajac po eternitowym dachu zanurzyl w nim stope.
Po wypadkach dnia poprzedniego pospiesznie opuscilismy guest house (przeciez nie bedziemy spali w zdemolowanym hotelu!!!), udajac sie do niezwykle urokliwego Nong Khiaw. Spedzilismy tam dwa leniwe dni odwiedzajac pobliskie jaskinie, odpoczywajac na bambusowej werandzie, kosztujac lokalna whisky (0,7l - 2zl) i wino.
Do Luang Prabang udalismy sie lodzia (6h). Wartki nurt, wystajace z wody skaly i liczne mielizny nie robily wrazenia na naszym dzielnym kapitanie.
Z ciekawostek rejsowych:
- wartki prad zmusza nas do opuszczenia lodzi i przejscia kilkuset metrow niebezpiecznym brzegiem,
- niski stan wody w rzece i slaby nurt spowodowal koniecznosc opuszczenia lodzi i pchania jej przez kilkadziesiat metrow,
- mielizna na ostrym zakolu prawie spowodowala wypierdzielenie sie lodzi i zmusila nas do opuszczenia pokladu,
- glod zostal zabity przez Pinie i jej kabanosy.
Pod wieczor dotarlismy cali i mokrzy do celu. Luang Prabang, w ktorym chlopcy byli juz w 2006 roku nic nie stracilo ze swego uroku.
Ostatnim postojem w Laosie byla stolica Vientian. Baszan z Sebaka dotarli tam dzien wczesniej. Zaczepial ich hermafrodyta (w srodku facet, z wierzchu baba, mongol prosto z Ulan Bator i stylista vel kreator). Pozostawiona w tyle reszta grupy odwiedzala okoliczne wodospady.
Po jednym wspolnym dniu w stolicy, przekroczylismy granice z Tajlandia i udalismy sie do Bangkoku.
nasi nieugieci rowerzysci
polnocno-laotanska trzcinowa babcia
Miron 220 volt
"motorzysci" na szlaku
polnocno-laotanska babcia koralowa
"motorzysci" na motorze
z ciekawostek rejsowych - wyrzuceni z Rady Rejsu
jaskiniowcy
baby targowo drogowe
mnisi
widok na niby wulkan
lodzie (nie mamy polskich znakow)