poniedziałek, 21 stycznia 2008

Ezoteryczny Laos

Po halasliwych Chinach wjechalismy do Laosu. Poczulismy sie jak mrowki, ktore zamienily gwarne mrowisko na spokojny domek slimaka. Chinski jazgot, krzyki, huki i inne halasy zamienily sie w gwiezdny pyl.
Pierwszym przystankiem na naszej laotanskiej drodze bylo Luang Nam Tha.
Po przyjezdzie udalismy sie na przejazdzke rowerowa, odwiedzajac kilka bambusowych wiosek. Z poczatku lagodna trasa prowadzaca przez malownicze wioski zmienila sie w istne pieklo. Ponad 10-cio kilometrowy podjazd, a wlasciwie prowadzenia rowerow od cienia do cienia po spalonej sloncem drodze dalo sie nam we znaki. Niewielkie zapasy wody drastycznie sie skonczyly. Wokol byla tylko dzungla i nieoswojone owady. Nagle ku naszej radosci na jednym ze wzgorz ujrzelismy bambusowe chaty pokryte palmowymi liscmi. Wioska - pomyslelismy. Po dotarciu okazalo sie, ze byla to wioska ze sladami ludzkiej bytnosci pozostawionymi w przeszlosci, ktore przetrwaly do terazniejszosci, a zatem nie sprawily nam radosci, niezapewniajac nam w ustach wilgotnosci, a w brzuszkach sytosci. Po kwadransie w opuszczonej wiosce nasz instynkt samozachowawczy nakazal nam isc dalej. Instynkt nie zawiodl. Po 10 minutach dotarlismy do wioski, w ktorej otoczeni zostalismy wianuszkiem dzieci. Dostalismy wode i kupilismy butelke piwa, jednak do samej wioski nie wjechalismy, gdyz byla ona objeta programem O.W.L.P.B. (Ochrony Wiosek Laotanskich Przed Bialymi). Ochrona ta ma na celu zachowanie odrebnosci kulturowej. Po chwili odpoczynku i obserwacji wioski z daleka udalismy sie w droge powrotna wzniecajac tumany czerwonego pylu.
Kolejny dzien rozpoczelismy w poszerzonym skladzie (dolaczyly Majorka i Foka - kolezanki Sebaki z Isle of Man). Wypozyczylismy 4 motory i jezdzilismy po dwie osoby na jednym, czyli parami. Jezdzilismy po okolicznych wioskach, zwiedzalismy wodospady, drogi momentami przypominaly terenowe trasy rajdowe (bylo naprawde bezpiecznie inaczej niebezpiecznie). Baszan stracil powietrze w tylnym kole, ale na szczescie tylko na dole. Pobliski wulkanizator odniosl zawodowy sukces, za pomoca swych niesamowitych narzedzi i umiejetnosci. Jezdzilismy od zmierzchu do switu, z tym ze odwrotnie. Dzien zakonczyl sie prawie jak zwykle, zabawa w guest housie w kolko graniaste, starego zlego niedzwiedzia mocno spiacego i w chowanego. Zabawe przerwal nagly harmider - to Sebaka biegajac po eternitowym dachu zanurzyl w nim stope.
Po wypadkach dnia poprzedniego pospiesznie opuscilismy guest house (przeciez nie bedziemy spali w zdemolowanym hotelu!!!), udajac sie do niezwykle urokliwego Nong Khiaw. Spedzilismy tam dwa leniwe dni odwiedzajac pobliskie jaskinie, odpoczywajac na bambusowej werandzie, kosztujac lokalna whisky (0,7l - 2zl) i wino.
Do Luang Prabang udalismy sie lodzia (6h). Wartki nurt, wystajace z wody skaly i liczne mielizny nie robily wrazenia na naszym dzielnym kapitanie.
Z ciekawostek rejsowych:
  • wartki prad zmusza nas do opuszczenia lodzi i przejscia kilkuset metrow niebezpiecznym brzegiem,
  • niski stan wody w rzece i slaby nurt spowodowal koniecznosc opuszczenia lodzi i pchania jej przez kilkadziesiat metrow,
  • mielizna na ostrym zakolu prawie spowodowala wypierdzielenie sie lodzi i zmusila nas do opuszczenia pokladu,
  • glod zostal zabity przez Pinie i jej kabanosy.
Pod wieczor dotarlismy cali i mokrzy do celu. Luang Prabang, w ktorym chlopcy byli juz w 2006 roku nic nie stracilo ze swego uroku.
Ostatnim postojem w Laosie byla stolica Vientian. Baszan z Sebaka dotarli tam dzien wczesniej. Zaczepial ich hermafrodyta (w srodku facet, z wierzchu baba, mongol prosto z Ulan Bator i stylista vel kreator). Pozostawiona w tyle reszta grupy odwiedzala okoliczne wodospady.
Po jednym wspolnym dniu w stolicy, przekroczylismy granice z Tajlandia i udalismy sie do Bangkoku.


nasi nieugieci rowerzysci

polnocno-laotanska trzcinowa babcia



Miron 220 volt


"motorzysci" na szlaku


polnocno-laotanska babcia koralowa




"motorzysci" na motorze

z ciekawostek rejsowych - wyrzuceni z Rady Rejsu

jaskiniowcy


baby targowo drogowe

mnisi


widok na niby wulkan



lodzie (nie mamy polskich znakow)

sobota, 12 stycznia 2008

relacja z Chin


Z powodu ocenzurowanego chinskiego internetu nasza strona byla zablokowana i nie moglismy sie dzielic z wami naszymi wrazeniami. Obecnie znajdujemy sie w Laosie gdzie internet dziala normalnie wiec nadrabiamy.

Z Hong Kongu do Chin wyjechalismy 2 stycznia. Zdazylismy jeszcze wjechac na 55 pietro najwyzszego budynku w miescie. Do Chin pojechalismy metrem. Granice przekroczylismy jak zwykli przekraczacze granic. Po drugiej stronie ukazalo nam sie panstwo srodka, ale nie cale gdyz nasz wzrok nie ogarnia powierzni rownej 9,6 mln km2.

Po Chinach poruszalismy sie glownie pociagami - zawsze najtansza klasa (hard seat - w wolnym tlumaczeniu "twarde siedzenia" w szybkim tak samo tylko, ze szybciej). W chinskim pociagu widac swoiste roznice kulturowe np. Chinczycy nie uzywaja chusteczek higienicznych, ale zatykaja jedna z przegrod nosowych palcem, nastepnie silnym podmuchem pozbywaja sie wydzieliny z drugiej (nie zatkanej palcem przegrody), badz odwrotnie. Podobnie oczyszczaja gardlo - jednak bez uzycia palcow. Co ciekawe nie odczuwaja potrzeby wykonywania tych czynnosci w toalecie.

Wagony restauracyjne oferuja jadlo i trunki po korzystnych cenach (koszt piwa niecale 2zl - zlotowek nie przyjmuja placi sie w juanach).

Na szczescie pociagami podrozowalismy krotko ( raz 12 raz 19 godzin)

Naszym pierwszym miastem docelowym bylo Yangshuo, gdzie zamieszkalismy w tanim acz czystym lecz zimnym jednak przestronnym a zarazem sympatycznym hotelu. Po regeneracji sil udalismy sie na targ. Tam wsrod roznorodnych owocow, swiezych warzyw, martwych kaczek dostrzeglismy grupe psow. Psy w Polsce uwazane za przyjaciol czlowieka, w Chinach czasami laduja na talerzu. Jednak zanim dotra do zglodnialego konsumenta sa usmiercane na oczach innych psow i gapiow, parzone we wrzatku opalane palnikiem gazowym typu B24CX2 i gotowe do sprzedazy zawisaja na straganiku (przez chwile myslelismy ze Monty Python zajal sie produkcja horrorow). Jednak nie to swoiste psie pieklo przyciagnelo nas do tego urokliwego miasteczka. Glownym powodem naszej wizyty byly bajeczne formacje wapienne zwane mogotami. Aby dokladnie spenetrowac okolice wypozyczylismy rowery typu single oraz tandemy i z wiatrem we wlosach ruszylismy na spotkanie przygody. Nie bedziemy tu sie rozwodzic nad widokami, powiemy tylko, ze dla wszystkich nas jest to najpiekniejsze miejsce na swiecie (jedynie Magda sklasyfikowala je na 4 miejscu zaraz po Pabianicach, Nowych Lupkach i Katowicach).

Po 3 dniach spedzonych w Yangshuo udalismy sie pociagiem do Kunmingu. Krotka, 19-sto godzinna podroz pociagiem, zakonczyla sie sukcesem. Dworzec w Kunmingu osiagnelismy rano. Zakwaterowalismy sie w pokoju, ktory dziewczyny okreslily jako piekny, a chlopacy potraktowali z rezerwa, gdyz z reguly podchodza z rezerwa do pokoi hotelowych. Kunming jak Kunming, kto nie widzial, ten sie nie dowie. Wieczorem mialo dojsc do imprezy, do ktorej nie doszlo, gdyz nastapilo zmeczenie organizmow po spozyciu litra "pysznej" chinskiej wodki (3zl/0,5l).

Nastepnego dnia zerwalismy sie o brzasku poranka (11:25) i udalismy sie taryfami na dworzec autobusowy, skad juz o 13:30 mielismy autobus sypialny do Jinghong. Wyjechalismy niemal punktualnie o 16:30. Chinski autobus sypialny bardziej przypominal autobus niz sypialnie, ale dysponowal ponad 40-stoma przykrotkimi lozeczkami, na ktorych mozna sie klawo na boczku wyspac. Przygotowani na 24 godzinna podroz obudzilismy sie po 9 godzinach na miejscu, gdyz olimpiada w Pekinie spowodowala niemaly zamet w srodowisku drogowcow. Jinghong zgodnie z opisem w przewodniku, okazalo sie nieciekawym miastem z nieciekawa sadzawka i nieciekawym pomnikiem czterech sloni. Udalismy sie wiec do wiejskiego miasteczka w ktorym jak glosi przewodnik panuje niezbyt przyjazna amtosfera. Tam wydarzyly sie cuda, ktore ciezko ogarnac jezykiem pisanym (czytanym przez Was). Doszlo miedzy innymi do dyskotek z dwiema odrebnymi grupami chinskiego ludu. Pierwsza dyskoteka wygladala niczym maly karaoke garaz, w ktorym poznalismy dziesieciu miejscowych rzezimieszkow (w tym jedna niezbyt przystojna rzezimieszke). Wspolnymi silami udalo nam sie stracic nieco na trzezwosci (nawet sporo). Jeden z nas zmuszony byl opuscic dyskoteke w celu pojsc spac. Kiedy chlopcom znudzily sie tance z chinskimi mezczyznami, udalismy sie w innym kierunku trafiajac do garaz-pubu, w ktorym niechcacy rozkrecilismy impreze z miejscowa mlodzieza. Na koniec prawie o wlasnych silach cali i niekoniecznie zdrowi dotarlismy do naszego pensjonatu. Nadmienic nalezy, iz zmeczenie nasze bylo tym wieksze, ze na impreze trafilismy wprost z forsownego spaceru po herbacianych polach. Sebaka i Baszan, ktorzy dotarli najdalej, mieli przyjemnosc goscic w babmusowych chatkach miejscowych wiesniakow, gdzie byli raczeni niekoniecznie dobrymi przysmakami z ogniska domowego. Reszta wrocila z pol herbacianych na pace ciezarowki i spedzila mile popoludnie pod pomnikiem w miasteczku. Nastepnego dnia 11.01.08 podazylismy w strone laotanskie granicy, zaa ktorej teraz piszemy ten tekst.



Magda Pietrzyk i mogoty



Li river (rzeka Li)



zdjecie grupowe


z wizyta w chinskiej chacie


dziewczyny na tandecie



zdjecie grupowe nr 2
rowerzysta nie mylic z motorzysta

pies spozywczy

wtorek, 1 stycznia 2008

Nju Jer in Hong Kong (dawniej Hong Kong)




Hong Kong jest duzym miastem, mozna powiedziec ze bardzo duzym - nawet wiekszym od Elblaga.



Po wyladowaniu postanowilismy dotrzec do centrum - w tym celu zakupilismy bilety autobusowe i autobusem dojechalismy do Kowloon - czesci HK w ktorej spodziewalismy sie znalezc nocleg. Znalezienie noclegu na kilka godzin przed sylwestrem okazalo sie nie lada wyzwaniem. Jednak dzielnie poradzilismy sobie z tym zadaniem. Po dwoch godzinach poszukiwan znalezlismy sobie piekny 2 osobowy pokoik w ktorym zamieszkalismy w szostke. Fakt moze troche ciasny, ale przynajmniej wlasny. Pietrzykowi owa ciasnota widocznie dokuczala bo postanowil w nocy pojsc do naszego drugiego pokoju, ktory nie istnieje.



Po obmyciu naszych cial woda i srodkami do mycia ciala udalismy sie na miasto. Na ulicach bylo okolo 7,476 mln osob - to wiecej niz mieszka w Sopocie. Dalismy sie porwac tlumowi. Zauwazylismy, ze hongkoncki tlum nie pije alkoholu ani nie rzuca sie petardami. Na kilka minut przez polnoca ze szczytow wiezowcow w gore wylecialy rakiety. Fajerwerki jak fajerwerwerki za to wiezowce niczym.......sanktuarium w Licheniu wielkie i super i az napatrzec sie nie mozna.



Po pokazie fajerwerkow 3 miliony Chinczykow rozpelzlo sie do swoich domostw i na ulicach zostalo tylko 4,476 mln osob. Reszta sylwestra minela nam na wspolnym biesiadowaniu.



Bralismy tez udzial w strzelaninie z miejscowa mlodzieza. Ale tak naprawde to nie byla strzelanina tylko gra miejscowa "Beng, Bang Chau".



Nastepnego dnia zerwalismy sie jakos po 15 z wyraznymi objawami dobrej zabawy. Poplynelismy do centum Hong Kongu zwanego Hong Kong city center, gdzie poczulismy sie jak w tej piosence o miescie kosmicznych wojownikow z dalekiej nieprzewidzianej przyszlosci a jednak teraznieszosci (paradoks). Wszystko tam jest nowoczesne i piekne.



Pozniej w skrocie: najdluzsze na swiecie ruchome schody - tramwaj - Victoria Peak - powalajacy widok na miasto Hong Kong - tramwaj - prom - koktajl z siemia lnianego - restauracja - hotel - internet (czyli teraz)


widok z Victoria Peak

Dolot dojazd tamtaram

Sprawa wygladala nastepujaco:
Spotkalimy sie w stolicy Anglii (London Gatwick airport), spedzilismy kilka niezmiernie ciakawych godzin, czekajac w barze i jedzac nieslone paluszki. Nastepnie odprawa biletowo paszportowa i tu pojawil sie pierwszy problem. Niejaka uczestniczka Pinia probowala wniesc na poklad samolotu boeing 747 nr lotu 08707 ;) bron biala. Niestety zostala zatrzymana i tymaczasowo aresztowana... Jednak wszystko dobrze sie skonczylo. Lot przebiegal w charkterze spokojnym, skladal sie z 3 czesci: startu, fazy lotu i ladowania:). W czasie lotu bylo prawie pyszne jedzenie i prawie dobre filmy do wyboru. Lot trwal 10 godzin 59 minut i 60 sekund co daje razem okolo 11 godzin. Sniadanie kiepskie, dosc kloptliwe - zwlaszcza omlet firmy linii lotniczych oasis. Jednak wszystko dobrze sie skoczylo - szczesliwie dolecielismy do hong kongu o godzinie 15 40 czasu lokalnego. Tymaczasem:) >>>>cdn